Wczoraj Maltusia odeszła, pusto się zrobiło w domu, jeszcze nie mogę w to uwierzyć, z przyzwyczajenia talerze rozkładałam rano bliżej środka stołu, żeby Malta nie zjadła dziewczynkom śniadania ... Pocieszające jest to, że długo nie cierpiała. Jeszcze przedwczoraj była wesoła, zaczęło się coś dziać w nocy krótki szybki oddech, nie mogła sobie znaleźć miejsca i ja z nią, chyba przeczuwając, że koniec jest bliski. Podałam jej leki i rano oddech się ustabilizował, byłam na dzisiaj umówiona z weterynarzem na ściąganie płynu - nie doczekała. Kiedy wróciłam z pracy Malta ledwo trzymała się na łapach, zostawiłam dzieci i pojechałam do weterynarza, Vigo wskoczył do bagażnika schował się za Maltą i nie chciał wyjść, do tego stopnia, że pokazał mi zęby przy próbie wyciągnięcia więc pojechaliśmy razem. Za drzwiami weterynarza Malta upadła i właściwie już było po wszystkim, lekarz próbował masażu serca, chciał jeszcze robić zastrzyk z adrenaliny ale skurczone naczynia nie pozwoliły już na wkłucie ....Malta odeszła a nam zostały łzy i niedosyt i tysiąc pytań a co by było gdyby, gdybym wcześniej pojechała do weta, gdybym nie poszła do pracy..