O tym jak byliśmy DT
Fatalny rok 2011, w kwietniu rozchorował się nam Bursztyn - nasz cudny BPP, kilka miesięcy prawdziwej walki, w najgorszym momencie pięć pod rząd nieprzespanych nocy, chodziliśmy "na rzęsach". Jakby to było za mało, mój tata dostał udaru, kiedy przyjechał do nas na weekend majowy i zamiast u nas na działce wylądował w szpitalu. Ja na tabletkach na ciśnienie choć zawsze miałam zbyt niskie, Mój na kropelkach na uspokojenie. Na dodatek w pracy bryndza , prawnik powiedział, że tylko kwestią czasu jest , kiedy się trafi na jakąś kanalię. Szkoda, że akurat w tym momencie.
Tata jakoś z tego wyszedł, Bursztyn niestety nie, umarł w końcu sierpnia na spacerze.
Kiedy trochę z nas emocje opadły , podjęliśmy decyzję, że musimy gdzieś wyjechać, żeby się oderwać, bo wszystko jest na dobrej drodze, żebyśmy .... zwariowali. Ale już właściwie była jesień, a ja zimowych urlopów brrr ... nie lubię. Zatem zgodnie ustaliliśmy, że bezwzglednie wyjeżdżamy na wiosnę, bo do lata nie dotrwamy i to daleko, najlepiej zagranicę. Wszystko zaklepaliśmy, opłaciliśmy i czekaliśmy, aż minie jesień i zima.
Zamiast spacerów z naszym berneńczykiem podglądaliśmy fundacyjne forum. Minęła jesień, zima się kończyła. Jakaś sfora 6 berneńczyków nagle potrzebowała pomocy! Już od dłuższego czasu brak nam było spacerów, więc zaproponowaliśmy, że pomożemy jako DT. Ale jakoś wszystkie biedy zostały rozdysponowane, ze spacerów nici.
Tydzień, czy dwa później Camara zadzwoniła czy moglibyśmy pomóc, bo zmarła włascicielka 8-letniego berneńczyka, oczywiście jako DT. Psina była gdzieś z wybrzeża, ale znajomi właścicielki zdecydowali się przygarnąć psa. Właściwie dobrze, będzie miał biedaczek mniejszy stres jeśli to ktoś znajomy, ale ze spacerów znowu nici. Zresztą pomyślałam: chyba mamy nie po kolei w głowie, przecież niedługo wyjeżdżamy, zima naprawdę się już kończy, jakoś wytrzymamy , a o nowym psie poważnie pomyślimy w maju po powrocie.
Nagle ktoś z naszego otoczenia prosi nas czy byśmy nie mogli wziąć do siebie któregoś z jego psów, ma psa i sukę BPP, musi je wydać. Odmawiamy kategorycznie, nie możemy wziąć psa bo WYJEŻDŻAMY! Po rozmowie z Camarą dajemy namiary na Fundację. Oczywiście Małgosi obiecujemy pomóc , jako DT na okres 1-1,5 miesiąca tj. do naszego wyjazdu dla psa, bo suki łatwiej gdzieś umieścić. Tydzień później umawiamy się z Elzą gdzieś na trasie, aby razem podjechać i odebrać od właścicielki oba berneńczyki - psa i sukę jednocześnie.
Nic nie mówię , ale troche się martwię , jak to będzie, Mój chyba też. Od razu ustalamy , że na wszystkie spacery będziemy wychodzić razem póki berniołka nie "rozgryziemy", bo może się ciagnąć, rzucać na psy, a może nawet ludzi, w domu damy mu spokój i nie będziemy go zaczepiać , żeby się najpierw oswoił. Ciekawe czy się nie będzie wyrywał i zapierał przy zabieraniu. Jak psu wytłumaczyć, że to nie my go zabieramy z domu tylko w domu go już nie chcą? Najgorzej sobie myślę będzie , jeżeli zacznie wyć albo szczekać zwłaszcza w nocy , że np. chce wyjść na dwór, bo on jest w końcu psem podwórkowym. Już lepiej byłoby , gdyby nawet sikał po kątach, byle cicho, a to całkiem możliwe, przecież to wsiowy buraczek. Inaczej sąsiedzi z bloku nas zabiją. Ale trudno raz się żyje, jedziemy.
Dnia 1 marca Roku Pańskiego 2012 w późnych godzinach popołudniowych przywozimy do nas Barneya psa BPP.
Do naszego samochodu pakuje się bez specjalnej zachęty, nawet można rzec nieco " na chama" i jedzie grzecznie na tylnej kanapie, oglądając się tylko na samochód Elzy, w którym jedzie jego psiapsiółka Baja. O zapieraniu się nie ma mowy.
Do mieszkania na pierwsze piętro wchodzi dzielnie bez marudzenia. O tym , żeby zostawić go w spokoju nie ma mowy ! Po kilku minutach w naszym domu pakuje się na kolanka do Pana machając przyjaźnie ogonem i liżąc gdzie popadnie.
Jest 1 marca , w mieszkaniu centralne ogrzewanie działa, więc szykując się do spania zakręcamy grzejniki i w kuchni otwieramy okno, żeby psina nie ziapała zbyt mocno, bo on przecież podwórzowy. I tak jest co noc, a nawet w ciągu dnia przez pierwszy tydzień czy dwa. Ja najwyżej siedzę w dwóch swetrach i owinięta kocem, ale i tak wreszcie dostaję kataru i oświadczam, że koniec tego wietrzenia, bo pies się napewno już zaklimatyzował.
Dzień później Mój przypadkiem widział się z poprzednią właścicielką i dowiedział się, że pies owszem w ciagu dnia był na podwórku, ale nocował w domu oczywiście ogrzewanym i jest do tego przyzwyczajony.
Ale wrażenia po pierwszej wspólnie spędzonej nocy niezapomniane. Obudziło nas świeże rześkie powietrze , śpiewające ptaki za oknem i piękne uczucie , że wszystko powoli wraca do normy. Zwłaszcza, że gdy spuściłam nogi z łóżka przyleciało wielkie puszyste psie szczęście machające ogonem i przytulajace się z całych sił. Wszystkie wcześniejsze obawy prysnęły. I tak z dnia na dzień wszystko było coraz bardziej tak jak być powinno i tylko nie wiem czy ten nasz podopieczny był tak wyjątkowy i cudny , czy dla nas być DT nie było wcale wyrzeczeniem. A może marzeniem?