Luty 2010. Edi
Właściwie nie był "tymczasem", spędził u mnie zaledwie kilkanaście godzin ale wart jest wspomnienia, bo dostarczył nam nadzwyczajnych wrażeń.
Jego przypadek jest także doskonałą lekcją na to do czego może (lub mogłaby) doprowadzić adopcja bezpośrednio od właściciela. I jak pokazuje praktyka, nie jest to odosobniony przypadek.
W ogłoszeniu Edi przedstawiany był jako okaz łagodności, kochany jedynak, który wskutek rodzinnych niepowodzeń musiał zmienić dom na kojec. Właściciel rozpacza i szuka lepszego domu dla psa. Tak telegraficznie brzmiała ta historia. Na apel odpowiedziała rodzina z małym dzieckiem z dość odległej okolicy. Ponieważ zainteresowane strony nie mogły zgrać się w czasie i przestrzeni, a mój dom był na trasie przejazdu, Edi miał przeczekać jedną dobę jako mój gość.
Właściciele przywieźli go wieczorem. Pierwsze zdziwienie - pies przyjechał w kagańcu i kolczatce... godnej kaukaza. Drugie - wpisy w książeczce i zaświadczenie o szczepieniu na wściekliznę - no cóż, jasno z nich wynikało... że właściciele mają więcej berneńczyków...
Trzecie... raczej nie zdziwienie, tylko skok adrenaliny na maxa - pies atakował i to nie na żarty przy próbie otworzenia drzwi do kojca z zamiarem podania mu miski z jedzeniem.
I ten pies za kilkanaście godzin miał jechać do domu z małym dzieckiem.... do rodziny kompletnie nie przygotowanej na taką niespodziankę.
Całą noc oswajałam i wyciszałam bandziora. Nad ranem osiągnęłam pierwszy sukces - udało mi się zdjąć kolczatkę i zamienić ją na obrożę.
Kolejne godziny spędziłam na podpięciu smyczy i wyprowadzeniu psa z kojca.
W międzyczasie Elza przeprowadzała godzinne rozmowy z przyszłymi właścicielami - trzeba było postanowić, czy Edi ma zostać czy też rodzina odpowiednio się przygotuje na jego przyjęcie - o ile w ogóle uda mi się przygotować Ediego na tyle, by wsiadł do auta.
Przyszli właściciele postanowili jednak przyjechać i zabrać Ediego, ale już świadomi tego, co ich czeka. Praca z Edim trwała dość długo...