Wczoraj przypominałam sobie jak to było, gdy po raz pierwszy adoptowaliśmy psa.
Fakt, że zabieraliśmy go prosto ze schroniska
(Tina (*)
http://www.wielun.fora.pl/psy-juz-szczesliwe,4/tina-bez-przeszlosci-wierzy-w-przyszlosc,319.html )
a nie z domu tymczasowego, gdzie pies jest na prawach psa właściciela,
nie zmienia nic w uczuciach adoptującego w całej sytuacji.
Przed adopcją jesteśmy skupieni na sobie i przyszłym domowniku, marzymy o chwili, kiedy będziemy już mogli przytulić tę biedę, której jesteśmy potrzebni, której możemy dać coś cennego i często pojawienie się jej w naszym życiu daje nam poczucie naprawionych krzywd. Oczywiście na niewielką skalę, w stopniu zależnym od nas.
Trudno się dziwić, że adoptujący owładnięty tak intensywnymi uczuciami w tym momencie nie zastaniawia się nad tym, że po drugiej stronie ( DT ) też jest osoba (cała rodzina), która kawałek swojego serca włożyła w doprowadzenie do normalności tego cudownego skrzywdzonego stworzenia i tego kawałka serca nie odbiera z powrotem przed wyjazdem podopiecznego. On wyjeżdża na zawsze wraz z psem.
Opiekunowi bardzo, bardzo zależy by pies wiódł dobre życie do końca swych dni,
by był kochany w nowej rodzinie, by był dopełnieniem szczęścia...
A kiedy się zestarzeje i będzie niedołężny by ktoś z czułością przykrywał kocykiem jego stare, schorowane kości...
Bo o odnalezienie CZŁOWIEKA to najistotniejsza część naszej pracy.
