Uff.. od czego zacząć, żeby nie wyszedł elaborat "Nie na temat!", jak to bywało na wypracowaniach z polskiego w liceum.
Postaram się zatem w miarę krótko przedstawić drogę, która doprowadziła mnie do adopcji berneńczyka.
Najpierw był Brutus czyli "wielorasowiec" wielkości huskiego w typie owczarka niemieckiego. Zakupiony przez rodziców na targu pod wpływem impulsu okazał się "inwestycją" na ponad 18 lat i w zasadzie pierwszym psem, jakiego miałem.
W końcu przyszedł czas rozstania i decyzja: "Nie chcę więcej psa. I tak nie będzie taki jak Brutus!"
W międzyczasie napatoczyła się kotka i odziedziczony po zmarłej cioci Kuba (10-letni chow-chow, podręcznikowo uparty
). I kolejny cios: choroba i nieudana operacja Kuby. I znów stara śpiewka: "Nie chcę już psa. Za dużo z tym kłopotu."
No cóż... Wytrzymałem ponad dwa lata.
Przypadkiem (akurat!!!
) oglądane filmiki na youtubie, zdjęcia psiaków, psie historie czytane na internecie, ludzie z psami mijani podczas wypadów rowerowych i oczywiście delikatne podszepty domowników ("...zobacz, jaki fajny pies w tv..."). Ale tak naprawdę każdy "psiarz" wie, że prędzej czy później przychodzi czas na nowego psa.
Decyzja zapadła, wszyscy w domu przyklasnęli. I zaczęły się schody:
- Jakiego psa przygarnąć (brat chciał labradora lub goldena, rodzice owczarka niemieckiego, mnie się od zawsze marzył bernardyn lub husky) ?
- Skąd wziąć? Kupić? Wziąć ze schroniska? Z ogłoszenia? Jak sprawdzić czy pies nie jest zbytnio skrzywdzony lub niebezpieczny?
- Czy mamy warunki, czas i pieniądze na utrzymanie dla konkretnego psa? (weterynarz na szczęście blisko, więc jeden problem rozwiązany od razu).
I tak przez dwa miesiące było czytanie ogłoszeń, rozważanie za i przeciw. I stanęło na tym, że chcemy dużego psa w typie powyższych ras. Warunek konieczny: szczeniak lub pies na tyle łagodny i spokojny, żeby nie zrobił krzywdy już posiadanej kotce.
Przeglądając allegro trafiłem na oferty sprzedaży berneńskich psów pasterskich. Nie miałem o nich większego pojęcia ponadto, że przypominają bernardyny (tak, wiem wypadałoby mnie za to zlinczować
). Zaczęło się szukanie informacji na temat rasy i początek zauroczenia. Im więcej czytałem tym bardziej mi się te psy podobały. Cena niemała ale dwa miesiące zaciskania pasa i damy radę kupić szczeniaka.
Sam już nawet nie pamiętam, jak trafiłem na stronę fundacji? Z początku forum było dla mnie tylko źródłem obszernych informacji na temat rasy i charakteru bernów. I tak po dwóch tygodniach czytania wątków, oglądania zdjęć i dokształcania się zaczęła we mnie kiełkować myśl o adopcji.
Im więcej o tym myślałem tym miałem więcej wątpliwości i... czytałem więcej wątków. A im więcej czytałem tym bardziej chciałem berneńczyka. Wybór padł na Lizę w zasadzie tylko z powodu jej młodego wieku. Wtedy jeszcze myślałem, że im młodszy tym prędzej się dogada z moją kotką. Poza tym byłbym skłonny zgodzić się na każdego, którego mi zaoferują.
Oczywiście najtrudniej było zadzwonić. Co zrobić, żeby wypaść szczerze i wiarygodnie? A jak palnę jakąś głupotę i mnie na starcie skreślą? Wszak nigdy nie wiem co powiedzieć i zawsze się jąkam przez telefon. Już wolę rozmawiać osobiście. No ale przecież wymagają najpierw rozmowy telefonicznej. Miałem tremę większą niż przed maturą. Doszło do tego, że sobie nawet przygotowałem na kartce wg mnie istotne rzeczy, o których powinienem wspomnieć. I jak przyszło co do czego to nawet jej nie wyciągnąłem z kieszeni... I to w zasadzie był najtrudniejszy krok.
Rozmowa przebiegła w miarę normalnie. Nikt mnie nie zjadł ani na mnie nie nakrzyczał.
Trochę byłem zawiedziony, że pies po rozmowie nie wyskoczył przez słuchawkę zapakowany w śliczną czerwoną kokardkę, jak to bywa w kreskówkach. No ale cóż. Nie zawsze można mieć wszystko od razu...
Ostateczne wątpliwości zostały rozwiane podczas wizyty wstępnej wolontariusza (dziękuję Bunia). Spodziewałem się "hiszpańskiej inkwizycji", a przyjechała para niezwykle sympatycznych ludzi z trójką obłędnych berneńczyków. Ciężko było się skupić na rozmowie... I od tej pory już nikt w domu nie wspomniał o innej rasie.
Potem telefon potwierdzający akceptację i pozostało tylko czekać na umówiony termin odbioru.
Najgorsze były ciągłe pytania domowników: Co tam u Lizy? A kiedy po Nią jedziesz? A może byś się wcześniej umówił? Przecież możesz wziąć urlop i jechać w tygodniu, a nie w weekend? I tak codziennie...
W końcu przyszła sobota, 4 i pół godziny w aucie i odbiór ukochanej mordki...
Zapoznanie przebiegło bezproblemowo. W przerwie między drapaniem i mizianiem trzech bernów nawet zdołałem coś o sobie opowiedzieć i poznać odpowiedzi na pytania i wątpliwości. Było to możliwe dzięki niezwykle sympatycznej opiekunce Lizy (pozdrawiam wiki1710). Potem wspólny spacer, zepsuta smycz (ale wstyd
) i podróż do domu. Reszta to już inna historia:
i tak w kółko
Dla zainteresowanych zapraszam do wątku: "Teraz tylko Liza :-)"
Co dała mi adopcja i kontakt z fundacją:
- przede wszystkim ukochanego psa i pewność, że otrzymuję psa zdrowego, odpowiednio ułożonego i dokładnie dopasowanego do moich potrzeb i możliwości.
- wsparcie i w razie konieczności bezproblemową pomoc o każdej porze dnia.
- nowe znajomości, przyjaźnie i możliwość kontaktu z ludźmi, którzy tak samo ubóstwiają zwierzaki.
Być może brzmi to trochę, jak kiepskie slogany z taniej reklamy. Ale z mojej perspektywy tak to wygląda.
No i adopcja to dużo więcej innych ważnych aspektów. Trochę egoistycznie wymieniłem tylko te istotne dla mnie.
Czy było warto tyle starać się, czekać i stresować? Jak najbardziej TAK.
I mała rada dla osób zastanawiających się nad adopcją i mających wątpliwosci:
Czym jest jedna czy dwie rozmowy telefoniczne i wizyty wstępne czy nawet kontrolne w odniesieniu do wszystkich przyszłych cudownych chwil spędzonych z ukochanym psiakiem?
A zapewniam, że w fundacji nie działają nieczułe i uparte roboty tylko normalni ludzie, którym po prostu zależy na dobru psiaków. Także nie spinajcie się na ewentualne słowa krytyki czy uwagi. Tak naprawdę jedyną przeszkodą w adopcji psa jesteśmy my sami.
Pozdrawiam